Bellum Monetariorum - Krwawy bunt w rzymskiej mennicy

Instytucje realizujące politykę monetarną czasem uważa się (z pewną dozą przesady czy też nie, w zależności od opinii) za instytucje zakulisowo sterujące ekonomią, a pośrednio także polityką i życiem publicznym. „Give me control of a nation's money and I care not who makes the laws” – miał powiedzieć słynny bankier Mayer Amschel Rothschild. Truizmem będzie bowiem stwierdzenie, że wszystko w ten czy inny sposób zależy od gospodarki.
W oczywisty sposób zależność ta w większym stopniu zachodzi w przypadku niezabezpieczonej, dłużnej waluty fiat – jakie, stety lub niestety, są dziś standardem na świecie. Oparcie pieniądza na dowolnym „twardym” zasobie nieco utrudnia kreatywną kontrolę i manipulacje walutą, nie czyni tego jednak niemożliwym. Już w Wiekach Średnich jednym z najcenniejszych feudalnych przywilejów było prawo do bicia własnej monety – i nie bez powodu.
A i tak rozrachunek ten opiera się na założeniu, że standard kruszcowy jest rzetelnie dotrzymywany. Jak wiadomo z historii, tak bynajmniej nie było – psucie monety towarzyszyło gospodarczej aktywności państw niemal od zawsze, zaś władcy i rządy oszukiwali swoich poddanych i podatników powszechniej i bardziej bezceremonialnie niż nawet najbezczelniejsi fałszerze kruszcu.
W tym kontekście można by pomyśleć, że zasadniczym orężem banków centralnych, skarbów państwowych czy mennic jest właśnie kontrola nad pieniądzem – która dodatkowo powinna być, w optymalnym (dla nich) wariancie, możliwie dyskretna.
Wszelkie inne, bardziej przyciągające uwagę narzędzia wpływu są raczej antytetyczne w stosunku do możliwości, jakie oferuje tym instytucjom władza nad emisją waluty. Z reguły nie angażują się one natomiast (a przynajmniej nie oficjalnie) w politykę, stanowienie prawa czy debatę publiczną – wszystko to szkodziłoby efektywności ich przełożenia na system monetarny.
Zdarzył się jednak w historii specyficzny przypadek, gdy mennica w bezpośredni sposób zaangażowała się politykę, w jej szczególnym, clausewitzowskim rozumieniu (czyli w wojnę). I to nie w roli dostarczyciela kredytu i gotówki, jak to się często trafiało, lecz w sposób zupełnie bezpośredni: jako jedna z walczących stron. A tłem tegoż były mało nobliwe karty z dziejów Rzymu.
Stulecie kryzysu, kryzys stulecia
Cesarstwo Rzymskie doby III stulecia po Chrystusie nie przypominało już absolutnego hegemona świata starożytnego – nie bez przyczyny historiografia określa znaczną część tego okresu jako Kryzys Trzeciego Wieku. Epoka Pax Romana i ówczesnej prosperity imperium z czasów panowania cesarzy z dynastii Antoninów wówczas była rzewnie wspominaną pieśnią przeszłości. Rzeczywistość przedstawiała się wówczas zgoła mroczniej.
Wygaśnięcie z początku energicznej (w osobie swego założyciela), lecz potem coraz bardziej zdegenerowanej dynastii Sewerów, otworzyło okres chaosu i niestabilności. Jej ostatni przedstawiciel na tronie, którzy to bądź to przedkładali przyziemne rozrywki ponad trudy rządzenia, bądź też bez reszty koncentrowali się na zdradliwych pałacowych intrygach, w 235 r. stracili władzę (i życie) w wyniku buntu legionistów. To, co potem nastąpiło, najłatwiej określić jako rozciągnięty na dekady, nieomal nieprzerwany festiwal wewnętrznych walk o władzę.
Tradycyjny monopol senatu i członków klasy patrycjuszy na władzę został brutalnie złamany przez wojskowych dowódców, często wywodzących się nie tylko z prowincji, zamiast z samego Rzymu, ale nawet z grona zromanizowanych barbarzyńców (ci ostatni zresztą uchodzili za lepszych żołnierzy imperium...). Polegając na lojalności swoich legionistów – coraz częściej skupianej właśnie na konkretnym dowódcy, nie zaś na imperium jako takim – okazali się oni dysponować jedynym faktycznie skutecznym argumentem politycznym, czyli siłą zbrojną.
W ciągu półwiecza w latach 235-285 po władzę próbowało sięgnąć co najmniej 26 pretendentów, zaś częste zmiany na tronie rzadko kiedy miały charakter pokojowy. Zdecydowana większość z tego grona została zamordowana przez swoich następców lub wiernych wobec nich żołnierzy.
Wszystko to miało destrukcyjne skutki. Nie chodzi przy tym o samą niestabilność polityczną – bo podobne problemy wielokroć dotykały rzymską republikę – ale o okoliczności, w jakich to wszystko miało miejsce. Nasileniu walk o władzę, które rzucały wojska rzymskie do wewnętrznych walk między sobą, towarzyszyło bowiem zwiększanie się naporu na granicę.
Na wschodzie uformowanie się potężnej (przynajmniej z początku) monarchii perskich Sasanidów, która zastąpiła królestwo partyjskie, rzuciło cień zagrożenia na bogate prowincje lewantyńskie. Nowa, ambitna dynastia marzyła o odtworzeniu chwały Perski starożytnej. I choć z antycznymi Achemenidami nie miała ona wiele wspólnego, to jednoznacznie dążyła do zajęcia wszystkich lewantyńskich prowincji Cesarstwa, które siedem wieków wcześniej stanowiły perskie satrapie.
Z kolei granice na Renie i Dunaju coraz bardziej płonęły w wyniku ataków Germanów i innych plemion. Choć nie był to jeszcze okres, gdy późnorzymska Europa zmagała się z destrukcyjnym żywiołem huńskim, to wojny i ruchy plemion na stepie spychały coraz większe masy barbarzyńców dalej na zachód.
Choć swoje konflikty toczyli oni także z innymi barbarzyńcami, to tylko kwestią czasu było, zanim pierwsze od niepamiętnych czasów barbarzyńskie najazdy przedarły się przez fortyfikacje pogranicznych limesów. I nie chodziło przy tym jedynie o przygraniczne rajdy łupieskie, lecz pełnoskalowe inwazje całych barbarzyńskich ludów. Od wojny zapłonęły w związku z tym głębokie i od wieków względnie spokojne prowincje – a nawet sama Italia.
Skokowemu wzrostowi zagrożenia militarnego towarzyszyło podmywanie rzymskiego potencjału militarnego. Z uwagi na marniejącą jakość rekruta szeregi armii imperium w coraz większym stopniu wypełniali barbarzyńcy. Mniejszy problem, gdy byli oni w mniejszym lub większym stopniu zromanizowani, i wstępowali do tradycyjnych jednostek, legionów lub kohort auxiliaries.
Ale właśnie na ten okres przypada pojawienie się i stopniowy wzrost znaczenia oddziałów foederati – były to sensu stricte jednostki barbarzyńskie, z własną organizacją i taktyką, wystawiane przez „sprzymierzone” plemiona i dowodzone przez swoich własnych wodzów. Choć ci ostatni składali przysięgę na wierność cesarzom, to była to… jakby to ująć? W dużej mierze formalność. Nic zresztą dziwnego, skoro i dowódcy legionów nie wykazywali się większą lojalnością (zresztą wobec kogo mieliby ją wykazywać – kolejnych nieudolnych uzurpatorów na tronie…?).
I choć oddziały te niejednokrotnie zasłużyły się dla Imperium na polach bitew, to miało to także swoje niezamierzone konsekwencje – rodziny tych wojowników osiedlały się bowiem, i to zwartymi społecznościami, na terenie rzymskich prowincji. Słowem, Rzym słabł, podczas gdy jego wrogowie akurat rośli w siłę.
Nieznośna kruchość bytu imperiów
Jak się okazało, bynajmniej nie wyczerpywało to jednak gamy kłopotów, jakie spotkały Imperium Rzymskie w III w. Około roku 251 wybuchła tzw. Plaga Cypriana (nazwa od św. Cypriana, biskupa Kartaginy, który szeroko opisał ją w swoich pismach). Ze szczególną siłą uderzyła ona w zatłoczone miasta cesarstwa, w niektórych przypadkach (np. Aleksandrii) zabijając kilkadziesiąt procent populacji.
Z kolei jej efekty na wsi, jakkolwiek łagodniejsze, również doprowadziły do wyludnienia – co z kolei przełożyło się nie tylko na mniejszą dostępność rekruta, ale i braki w zaopatrzeniu w żywność. Głód – w ciągu pierwszych dwóch stuleci po Chrystusie zjawisko raczej incydentalne – stawało się w Rzymie częstsze i dłuższe.
Konflikty między nimi doprowadziły do zapowiedzi wydarzeń następnych stuleci, czyli fragmentacji cesarstwa. Niektóre prowincje i regiony peryferyjne – a zwłaszcza ich namiestnicy oraz stacjonujące tam wojska – patrząc na polityczny chaos w stolicy, poczęły patrzeć w stronę zerwania podległości wobec niej.
Tak było m.in. w przypadku prowincji galijskich, nad którymi władzę objął lokalny dowódca wojskowy, Postumus. Objął on dowództwo nad zbuntowanymi wojskami, zajmując Galię, a potem, przejściowo, także Brytanię i prowincje iberyjskie, tworząc z nich Cesarstwo Galijskie. Pozostało ono niezależnym bytem politycznym przez kilkanaście lat, od 260 do 274 r., czyli do czasu pokonania następców Postumusa. Przez większość tego okresu cieszyło się notabene większą stabilnością i spokojem wewnętrznym niż reszta cesarstwa.
Innym, i to sławniejszy przykładem była Palmyra. To pustynne miasto-państwo było klientem Rzymu, zaś jego władca, Septymiusz Odenatus, przez niemal dekadę lojalnie walczył w jego imieniu, odnosząc zresztą sukcesy w walce z Persją. Z ramienia cesarza stłumił także rebelię rzymskiego namiestnika Syrii, który (skądinąd zgodnie ze zwyczajem epoki) próbował ogłosić się imperatorem. W wyniku tych zasług Odenatus sam został mianowany namiestnikiem wschodnich prowincji Cesarstwa – choć w istocie został ich faktycznym władcą.
Po zamordowaniu Odenata w 267 r. władzę przejęła jego żona, Zenobia, która natychmiast zrzuciła nawet formalną podległość wobec Rzymu. Jej wojska zajęły prowincje syryjskie, egipskie i część anatolijskich, pokonując lokalne garnizony rzymskie. Syn Zenobii i ona sama w 271 r. sami przyjęli tytuły cesarskie. Na krótko, jak się okazało, bo już w rok później zostali pokonani, Palmyra zaś – zdobyta.
Mimo to sytuacja, w której niemal cała wschodnia (a przy tym najbogatsza i płacąca najznaczniejsze podatki) część cesarstwa bez większego oporu na kilka lat odeń odpadła, ukazała, jak krucha – w sensie dosłownym i metaforycznym – była sytuacja Rzymu.
Dramatis Personae
Jako najsłynniejszy cesarz Kryzysu Trzeciego Wieku – któremu w znacznym stopniu przypisuje się przyczynienie się do jego przełamania – jawi się Aurelian. Znany pod pełnym imieniem jako Lucjusz Domicjusz Aurelianus, przed wstąpieniem na tron był, rzecz jasna, dowódcą wojskowym. Wywodził się przy tym ze stosunkowo skromnego rodu, swą pozycję zawdzięczał zaś ambicji i zdolnościom – za to tych ostatnich mu nie brakowało.
Jakkolwiek przyjął on nieco wyniosly, lecz w sporej mierze zasłużony tytuł Odnowiciela Świata (Restitutor Orbis), raczej nie był postacią kryształową. Rządził twardą ręką, władzę objął po – jakżeby inaczej – konflikcie wewnętrznym, poprzednio zaś miał być zamieszany w zamach stanu, jako stronnik Klaudiusza II. Nie będąc w tym względzie wyjątkiem, rządził dość krótko – raptem od 270 do 275 roku, kiedy to także padł ofiarą skrytobójstwa.
Na przekór temu zdążył zasłynąć serią błyskotliwie poprowadzonych kampanii wojennych, i zwycięstw, które w nich odniósł – niemal w stylu Juliusza Cezara. Pokonał zatem plądrujących Italię Alemanów i Jutungów, a także Gotów, Herulów i Gepidów, którzy jeszcze pozostawali w prowincjach naddunajskich. W poprowadzonej z rozmachem wyprawie przyłączył na powrót do cesarstwa wschodnie, zajęte przez Palmyreńczyków prowincje. To samo uczynił także w odniesieniu do efemerycznego Cesarstwa Galijskiego.
Przy okazji zbudował także fortyfikacje dookoła samego Rzymu. Stolica cesarstwa była bowiem ich dotąd pozbawiona – jej poprzednie, już niemal nieistniejące mury wzniesiono... za panowania Serwiusza Tuliusza, króla Rzymu w okresie przedrepublikańskim (578-534 p.n.e.). Później nikt nie pomyślał, że Wiecznemu Miastu przydałyby się mury – aż okoliczności do spółki z germańskimi łupieżcami wykazały, że może to być jednak dobry pomysł.
Aurelian podejmował także reformy w wielu innych dziedzinach – aż dziw, że w ciągu niecałych sześciu lat, wypełnionych nieustannymi walkami i wyprawami wojennymi, znajdował na to czas. Miał jednak usprawnić system dystrybucji żywności w Rzymie, rozpocząć program remontów zaniedbanych budynków publicznych i infrastruktury, podejmował działania w celu ideologicznej konsolidacji Rzymu wokół religii (kultu Sol Invictus)
Bez wątpienia wszystko to wymagało – biorąc pod uwagę wciąż trwające w licznych prowincjach walki – niemałego zmysłu organizacyjnego. Zmysłu wymagała też być może najbardziej trwała historycznie ze wszystkich reform Aureliana – a która dotyczyła podstawy działania cesarstwa, siły utrzymującej legionistów pod bronią, zaś cesarzy na tronie. Pieniędzy, oczywiście.
Cesarz na miarę potrzeb i możliwości
Jako najsłynniejszy cesarz Kryzysu Trzeciego Wieku – któremu w znacznym stopniu przypisuje się przyczynienie się do jego przełamania – jawi się Aurelian. Znany pod pełnym imieniem jako Lucjusz Domicjusz Aurelianus, przed wstąpieniem na tron był, rzecz jasna, dowódcą wojskowym. Wywodził się przy tym ze stosunkowo skromnego rodu, swą pozycję zawdzięczał zaś ambicji i zdolnościom – za to tych ostatnich mu nie brakowało.
Jakkolwiek przyjął on nieco wyniosły, lecz w sporej mierze zasłużony tytuł Odnowiciela Świata (Restitutor Orbis), raczej nie był postacią kryształową. Rządził twardą ręką, władzę objął po – jakżeby inaczej – konflikcie wewnętrznym, poprzednio zaś miał być zamieszany w zamach stanu, jako stronnik Klaudiusza II. Nie będąc w tym względzie wyjątkiem, rządził dość krótko – raptem od 270 do 275 roku, kiedy to także padł ofiarą skrytobójstwa.
Na przekór temu zdążył zasłynąć serią błyskotliwie poprowadzonych kampanii wojennych, i zwycięstw, które w nich odniósł – niemal w stylu Juliusza Cezara. Pokonał zatem plądrujących Italię Alemanów i Jutungów, a także Gotów, Herulów i Gepidów, którzy jeszcze pozostawali w prowincjach naddunajskich. W poprowadzonej z rozmachem wyprawie przyłączył na powrót do cesarstwa wschodnie, zajęte przez Palmyreńczyków prowincje. To samo uczynił także w odniesieniu do efemerycznego Cesarstwa Galijskiego.
Przy okazji zbudował także fortyfikacje dookoła samego Rzymu. Stolica cesarstwa była bowiem ich dotąd pozbawiona – jej poprzednie, już niemal nieistniejące mury wzniesiono... za panowania Serwiusza Tuliusza, króla Rzymu w okresie przedrepublikańskim (578-534 p.n.e.). Później nikt nie pomyślał, że Wiecznemu Miastu przydałyby się mury – aż okoliczności do spółki z germańskimi łupieżcami wykazały, że może to być jednak dobry pomysł.
Aurelian podejmował także reformy w wielu innych dziedzinach – aż dziw, że w ciągu niecałych sześciu lat, wypełnionych nieustannymi walkami i wyprawami wojennymi, znajdował na to czas. Miał jednak usprawnić system dystrybucji żywności w Rzymie, rozpocząć program remontów zaniedbanych budynków publicznych i infrastruktury, podejmował działania w celu ideologicznej konsolidacji Rzymu wokół religii (kultu Sol Invictus)
Bez wątpienia wszystko to wymagało – biorąc pod uwagę wciąż trwające w licznych prowincjach walki – niemałego zmysłu organizacyjnego. Zmysłu wymagała też być może najbardziej trwała historycznie ze wszystkich reform Aureliana – a która dotyczyła podstawy działania cesarstwa, siły utrzymującej legionistów pod bronią, zaś cesarzy na tronie. Pieniędzy, oczywiście
Co zawierała sakiewka z epoki?
Zasadniczo cesarz Aurelian przeprowadził nie jedną, lecz dwie reformy walutowe. Pierwszą, niejako wstępną, w 271 r., drugą trzy lata później – w 274. Ich ogólnym założeniem było podźwignięcie rzymski system pieniężny z całkowitej zapaści, w jakiej znalazł się w przeciągu ostatniego półwiecza.
Gwoli bowiem wyjaśnienia, powszechną walutą Imperium Rzymskiego, wywodzącą się jeszcze z okresu republikańskiego, były srebrne denary. Pierwotnie ważyły one 4,5 grama czystego srebra. Ogólna waga monet ulegała ciągłym, drobnym redukcjom – wszyscy kolejni konsulowie, dyktatorzy i imperatorowie Rzymu wciąż i wciąż potrzebowali więcej pieniędzy.
W efekcie tego w połowie I w. po Chrystusie, pod koniec panowania dynastii julijsko-klaudyjskiej, denary ważyły już tylko 3,5 g. Zaś w III wieku, o którym w niniejszym tekście mowa, raczej nie przekraczały one 3 gramów. Oczywiście mowa o wadze samej monety, nie zaś kruszcu – o czym będzie mowa dalej.
Denary dzieliły się na asy – drobne, miedziane lub brązowe monetki. Jak nazwa denarius sugeruje, powinny mieć równowartość 10 asów. Te jednak również „ulegały” inflacji – ich wymiary i wartość zmniejszano nawet szybciej niż samych denarów. Stąd też jeszcze przed początkiem naszej ery oficjalnie przeklasyfikowano ich wartość jako równą 16 asom.
Podobną rolę spełniały sestercje – z początku drobne srebrne monety, warte ok. 2 asów. Potem zmieniono ich materiał i rozmiary, i stały się większymi monetami z brązu, ekwiwalentnymi 4 asom. Prócz nich były jeszcze aureusy. Te z kolei na odwrót, stanowiły najbardziej wartościowe pieniądze w rzymskim świecie.
Wykonane ze złota, w pierwszych wiekach cesarstwa ważyły około 8 gramów. Potem ich waga również spadła – tak, że w III wieku ważyły już przeciętnie 6,5 grama. Przeciętnie, ponieważ wraz z niestabilnością polityczną i wojskową przyszła także niestabilność w ich emisji. Aureusy nie były bowiem pieniądzem używanym na co dzień przez mieszkańców Imperium. Bite były na równi z powodów ekonomicznych, co politycznych i prestiżowych i często upamiętniały donioślejsze wydarzenia.
W otchłani monetarnej beznadziei
Złośliwy mogliby dodać, że w historii Rzymu III wydarzeń godnych takiego uczczenia było raczej niewiele – i równie niewiele byłoby złota, z którego można by je wybić. Kryzys imperium w ogromnym stopniu zrujnował bowiem ekonomię ówczesnego świata – nie tylko bezpośrednio, poprzez zniszczenia wojenne czy choroby, ale także poprzez ciężary fiskalne czy nade wszystko inflację.
Ta ostatnia zaś była oczywistym skutkiem polityki, którą prowadzili kolejni cesarze – niesławnego psucia monety. Przyciśnięci potrzebami budżetowymi, często w sprawach dosłownie rozumianego życia i śmierci (vide kwestia opłacenia żołnierzy…), władcy poczęli bez umiaru dodawać ołowiu i innych zanieczyszczeń do pieniądza. Zarazem domagali się płatności podatków w czystych, bardziej wartościowych monetach z przeszłości.
Denary, aż do I-II wieku ery przeciętnie zawierające w swym składzie powyżej 90% srebra, w III stuleciu wpadły w błędny cykl utraty wartości. Reformy cesarza Karakalli z 215 roku wprowadziły do obiegu nową monetę, antoninianusa. W teorii odpowiadający podwójnemu denarowi, już w momencie wprowadzenia wart był najwyżej jego półtorakrotność. I wartość ta tylko spadała.
Srebrne monety, w okresie wspomnianego Karakali zawierające od 50 do 80% kruszcu, do połowy wieku zatraciły niemal zupełnie swój srebrny charakter. Gdy Aurelian wstępował na tron, „srebrne” antoninianusy zawierały najwyżej 2-3% srebra, a często i tego nie – resztę stanowiły domieszki, najczęściej ołów. Wprowadzone przez niego monety gwarantować miały zawartość co najmniej 5% srebra. Może się to wydawać w dalszym ciągu marnym cieniem monet z przeszłości, ale współcześni uznali to za skokowy postęp (!).
Skądinąd, unaocznia, jak bezwartościowe stały się emitowane bez umiaru pieniądze. Co ciekawe, złote aureusy, pomimo drobnych wahań czystości, nigdy nie zawierały mniej niż 80%. Za rządów Aureliana powrócono zresztą do praktyki wybijania ich z czystego, 99-procentowego złota. Co najwyżej były one mniejsze – ważąc wówczas około 5,5 grama.
Cesarz ten zaprzestał wybijania asów i innych drobnych monet z miedzi – ze względu na postęp inflacji nie miało to większego sensu, gdyż i tak były one w dużej mierze bezwartościowe, zaś ich rolę przejęły zdewaluowane monety „srebrne” – czyli w praktyce ołowiane, miedziane czy nawet cynkowe (a najczęściej wykonane ze stopów rozmaitych, akurat dostępnych metali).
Cesarze kradną, to i my możemy
Opis powyższych działań może jawić się dziś jako rudymentarne podstawy efektywnej polityki monetarnej. Czy reforma monetarna Aureliana była w istocie tak łatwa – ot, zaprzestać psucia monety, wprowadzić do obiegu choć odrobinę wartościowszy środek płatniczy, uporządkować chaos – i już? No niestety nie, nie „już”.
Prócz oczywistego szeregu przeszkód praktycznych, na czoło których wysuwał się naturalnie wieczny niedostatek kruszcu, okazało się, że istniała kategoria mieszkańców Rzymu, którym stan monetarnej degrengolady, w jakim znalazło się cesarstwo w III wieku, bynajmniej nie przeszkadzał. A nawet wprost przeciwnie, stanowił dla niej lukratywną okazję „biznesową”.
Mowa oczywiście o aparacie administracyjnym, który ów proces „emisji” – czytaj psucia – monety obsługiwał. Rzymska mennica, w której ów proces się dokonywał, stanowiła w istocie przekrój choroby toczącej imperium.
Tytułem wyjaśnienia – w cesarskim Rzymie istniały dwa oficjalne skarbce, Aerarium i Fiscus. Ten pierwszy w teorii znajdował się w gestii Senatu, ten drugi – cesarza, w praktyce obydwa kontrolował imperator. W praktyce każdym z nich zarządzał urzędnik wyspecjalizowany w finansach, zwany rationalis. Prowincje miały swoich własnych urzędników, także zwanych rationalis, którzy zarządzali lokalnymi skarbcami.
Brzmi niewinnie? Być może tak, warto jednak pamiętać, że w Rzymie nie istniały formalne godności, które można by przyrównać do ministrów. Dawne urzędy republikańskie – konsulowie, pretorzy, edylowie etc., dalej istniały, ale ich faktyczne kompetencje skupiał w sobie niepodzielnie cesarz. Dlatego też osoby pełniące w teorii niepozorne funkcje – takie jak np. prywatni sekretarze cesarza – w praktyce spełniali rolę, i dysponowali faktyczną władzą, analogiczną do późniejszych ministrów czy kanclerzy.
I tak też było w przypadku nadzorców mennicy, którzy administrowali także kopalniami kruszcu, zarządzali bieżącą pracą skarbca czy ściąganiem podatków. Dysponowali przez to wielkim znaczeniem, zwłaszcza w sytuacji, w której lojalność żołnierzy, na których opierała się władza polityczna, zależała głównie od wypłat żołdu i różnych nagród. I niektórzy to znaczenie bardzo wzięli sobie do serca.
Rationalis imieniem Felicissimus, który zarządzał rzymską mennicą, gdy cesarską purpurę zdobył Aurelian, był przypuszczalnie taką właśnie osobą. Zarządzał on tą mennicą w sposób charakterystyczny – dopuszczając się mianowicie powszechnych malwersacji. Zjawisko to nie dotyczyło zresztą tylko jego, uchodziło za wręcz utarty zwyczaj, utrwalony przez wielu jego poprzedników
Co więcej, nie ograniczało się także tylko do kadry urzędniczej – przykład z niej brali także szeregowi pracownicy, którzy „suplementowali” swoje oficjalne zarobki, podbierając srebro przeznaczone do produkcji monet i zastępując je zamiennikami. W efekcie tych zjawisk, mennica rzymska emitowała pieniądze znacznie gorszej jakości niż prowincjonalne mennice w Tarraco, Lugdunum czy Antiochii.
I fakt ten został dostrzeżony przez imperatora albo kogoś z grona jego doradców.
Ogień i żelazo na ulicach Wiecznego Miasta
Cesarz Aurelian, który – niezależnie od popularnych opinii współczesnych mu mieszkańców Rzymu i ocen historyków – pośród rzymskich urzędników zasłynął przede wszystkim ostrą kampanią antykorupcyjną (co biorąc pod uwagę masowe rozpowszechnienie korupcji w Rzymie, musiało dla niektórych stanowić wręcz szok). Wobec doniesień o nadużyciach w mennicy, postąpił w typowy dla siebie sposób.
Podania dotyczące dokładnego przebiegu dalszych wydarzeń różnią się przy tym w zależności od źródeł. Nie ma nawet pewności co do dokładnej ich daty – podania wymieniają tutaj 271 lub 274 rok. Wiadomo natomiast, że rationalis Felicissimus został ujęty i mógł się spodziewać oczywistej kary. Wiedząc o tym, jeszcze przed swoim aresztowaniem zaapelował o poparcie do swoich podwładnych, a także – jak się należy domyślać – wrogo do Aureliana nastawionych członków Senatu.
Pracowników mennicy miało być co prawda jedynie około kilkuset. Stanowili jednak dobrze zorganizowaną grupę zawodową, zrzeszoną we własnym collegium. Ponadto prawdopodobnie dysponowali intensywnymi kontaktami na rzymskiej ulicy i w półświatku – tak z uwagi na powiązania rodzinne, jak i finansowe. Także opozycyjnych senatorów nie brakowało, niektórzy zaś wprost popierali uprzednio jego konkurenta do władzy i mieli wobec tego podstawy, żeby niepokoić się o swój los.
Wszystko to sprawiło, że podburzenie rzymskich tłumów nie okazało się trudne. Wybuchł bunt, mający przypuszczalnie postać zbrojnych, choć chaotycznych zamieszek. Felicissimusowi i senatorom dodatkowo mógł pomóc tutaj fakt utrudnień dostaw zboża do Rzymu, związanych z wojną palmyreńską. Na wieść o wybuchu, było nie było, rebelii przeciw jego władzy, cesarz skierował do Rzymu wydzielone kontyngenty z armii polowej, w celu wzmocnienia na stałe stacjonujących w Rzymie kohort miejskich.
Następnie oddziały cesarskie zaatakowały buntowników, skoncentrowanych na wzgórzu caelińskim. W starciu paść miało około 7 tys. zabitych, choć znów, źródła różnią się w opisach tego, kto faktycznie owe straty poniósł – żołnierze, rzymski motłoch, osoby postronne, a może wszyscy w sumie. W istocie wydaje się to liczbą względnie małą, biorąc pod uwagę ówczesną populację Rzymu oraz krwawy charakter walk ulicznych.
Po opanowaniu sytuacji na ulicach, typowym rzymskim zwyczajem, nastąpiły represje. Rozpoczęto aresztowania pracowników mennicy. Wielu z nich, podobnie jak sam Felicissimus, zostało straconych. Analogiczny los spotkał także wspierających go członków senatu. Co najważniejsze, zamknięto mennicę w Rzymie, jej funkcje tymczasowo delegując do wspomnianych mennic prowincjonalnych. Przez resztę swego panowania Aurelian przypuszczalnie wolał bić swoją monetę w Galii – stamtąd bowiem pochodzą liczne zachowane numizmaty z okresu jego panowania.
Polityka monetarna sprzed dwóch tysiącleci i dzisiejsza – wnioski?
Mennica w Rzymie już nigdy nie odzyskała swojej pozycji. Przyszłe dzieje monetarne Imperium Rzymskiego – zwłaszcza wprowadzenie przez Dioklecjana tetrarchii – nieoficjalnie, lecz efektywnie pozbawiły zresztą Rzym roli faktycznej stolicy, w które cesarze rzadko kiedy przebywali. Nawet jednak bez tego wydaje się, że bunt i jego brutalne stłumienie stanowiły logiczny efekt wielu dekad polityki emisji pieniądza bez pokrycia.
Naturalnie, olbrzymią część odpowiedzialności ponoszą tutaj kolejni, niekompetentni lub krótkowzroczni władcy, którzy taką politykę realizowali. Również ich jednak historia z reguły traktowała sprawiedliwie, karając takie postępowanie ciągłymi buntami, skrytobójstwami i pałacowymi przewrotami.
Mając to na względzie, pozostaje pamiętać, że emisja zepsutego pieniądza, pozbawianie ludzi srebra i zastępowanie ich bezwartościowymi środkami płatniczymi bez pokrycia nigdy, ale to nigdy, niezależnie od epoki, nie jest dobrym rozwiązaniem i zawsze przynosi smutne rezultaty. Niestety, co można stwierdzić, obserwując dzisiejszą politykę „luzowania ilościowego”, historia lubi się też czasem powtarzać.
Ciekawe, czy we współczesnej epoce jej konsekwencje też obejmą zbrojne szturmy na siedziby banków centralnych?