Złoto jako narkotyk, czyli wzlot i upadek potęgi Hiszpanii, część I.

Złoto jako narkotyk, czyli wzlot i upadek potęgi Hiszpanii, część I.

Skąd się brały bogactwa Nowego Świata?

Truizmem będzie stwierdzenie, że ze względu na ogrom swych konsekwencji dla dziejów świata (w ogólności) i Hiszpanii (w szczególności), wyjątkowe w nich miejsce zajmuje seria wielkich odkryć geograficznych w odniesieniu do obydwu Ameryk na początku XVI wieku. A także trwające kolejne stulecia ekspansja kolonialna na tych kontynentach. Bezmiar dalekosiężnych następstw, jakie wywarło otworzenie Nowego Świata na kontakt z nowożytną cywilizacją europejską stał się w naturalny sposób obiektem licznych rozważań naukowych. 

Naturalnie nie miejsce tu na rozważanie historycznych zawiłości i długofalowych implikacji tych wydarzeń. Warto jednak wziąć pod uwagę, że te najbardziej oczywiste następstwa – jak rozkwit europejskich imperiów morskich czy początek rozwoju kolonii po drugiej stronie Atlantyku – bynajmniej nie były jedynymi. Godzien odnotowania jest także mniej oczywisty wpływ odkryć i kolonizacji Nowego Świata na gospodarkę Starego Kontynentu. W tym zwłaszcza Hiszpanii, najrozleglejszego we wczesnej epoce nowożytnej mocarstwa kolonialnego, i przez długi czas najpotężniejszego. A także najbardziej jaskrawego przypadku nieprzewidzianych (choć przecież jak najbardziej przewidywalnych) konsekwencji gospodarczych. 

Wystawiając się na ryzyko stwierdzenia innej, choć niezbędnej oczywistości, odnotować trzeba, że odkrycia geograficzne z początku XVI wieku miały podstawową, wspólną cechę – nieco przyziemną, choć zarazem ogromnie mocną i motywującą do działania. Dojmującą żądzę zysku mianowicie. Zwłaszcza zaś jego namacalnej postaci, czyli złota oraz srebra. Wyprawy odkrywców, którzy kolejno włączyli obydwa kontynenty amerykańskie w krąg europejskiej wiedzy o świecie oraz oddziaływania cywilizacyjnego, były przedsięwzięciami par excellence zarobkowymi. A do tego podejmowanymi najczęściej z prywatnej inicjatywy zainteresowanych, bynajmniej nie kierujących się wzniosłymi, bezinteresownymi ideami.

Choć epoki Renesansu i Baroku to jeszcze ten okres, gdy wyprawy w istocie podejmowano niekiedy (zwłaszcza w przypadku Hiszpanii) z przyczyn czysto ideowych i religijnych, jako przedsięwzięcia misyjne, to dla pierwszych europejskich zdobywców Ameryki sentyment ten stał raczej na drugim planie. Podobnie podejmowane w następnych wiekach podróże motywowane celami stricte politycznymi, jak i te o charakterze badawczym, których celem było po prostu zgromadzenie wiedzy o świecie lub pasja odkrywania nieznanego, stanowiły koncept być może nie obcy, ale abstrakcyjny o odniesieniu do podboju Nowego Świata. 

Nie miejsce tu także na opisywanie czynów wszystkich tych kupców, wojowników i awanturników, którzy na te wyprawy się zdobyli. Ich dokonania – zarówno te oceniane jako wielkie i wiekopomne, jak i te jawiące się jako okrutne i przyziemne – niezależnie od swego charakteru zasługiwałyby na odrębną i dedykowaną tylko im opowieść, by oddać rozmach, zaciekłość czy brawurę, które im towarzyszyły. Warto natomiast odnotować, że równie prominentnymi „bohaterami” tych wydarzeń i „towarzyszami” ich uczestników, jakkolwiek naturalnie nieożywionymi, były złoto i srebro. Zarówno ludzie, którzy popłynęli przez Atlantyk w nieznane, jak i ci, którzy finansowali ich wyprawy lub też przyznawali im swe monarsze przywileje na ich podjęcie, oczekiwali ni mniej, ni więcej, tylko drogocennego metalu.

Jak wspominają zarówno specjalistyczne opracowania, jak i program nauczania szkolnego, pierwotnym, powszechnym obiektem pożądania pośród kupców w Europie w końcu XV stulecia był morski szlak do mitycznych Indii i legendarnie jakoby bogatego Orientu. A za jego pośrednictwem – dostęp do tamtejszych dziwów i towarów, zwłaszcza ogromnie cennych przypraw i korzeni, uważanych za godne swojej wagi w złocie. Bezpośrednio za Atlantykiem Indii i orientalnych przypraw nie znaleziono. Znaleziono za to ogrom złota i srebra w postaci bezpośredniej, który przerósł swoją skalą i obfitością jakiekolwiek wyobrażenia Europejczyków o zamożności królestw Orientu. Ta obfitość bynajmniej nie zawsze okazała się jednak nieść ze sobą upragnioną wielkość, potęgę i zamożność. A przynajmniej nie w dłuższej perspektywie. Ale zacznijmy od początku. 

Po chwałę i złoto!

W ślad za czterema wyprawami Krzysztofa Kolumba w latach od 1492 do 1504, pierwsze dekady XVI stulecia przyniosły kolejne fale wypraw do wybrzeży Ameryki. Dały ówczesnej Hiszpanii niejakie rozeznanie o tym, co kryje się za oceanem. I z początku tylko Hiszpanii, dodajmy. Kraj ten bowiem – podobnie jak Portugalia w odniesieniu do odkrytej również wówczas Brazylii – chronił te informacje, a zwłaszcza mapy i morskie szlaki, jako najściślejszą tajemnicę królestwa (na nieszczęście dla hiszpańskiego dworu, cały kontynent okazał się obiektem dość ciężkim do ukrycia przed ciekawskimi w rodzaju angielskich czy holenderskich żeglarzy).

W ślad za tym przyszedł podbój Nowego Świata. Nie ograniczał się on bynajmniej do dwóch najsławniejszych wypraw wojennych – tej Hernána Cortésa (czy też, wkrótce po jego wyprawie, Wicekrólestwa Nowej Hiszpanii) oraz Francisca Pizarra do (analogicznie – Wicekrólestwa Peru). Swój niewiele mniej doniosły, choć z pewnością nie tak spektakularny wkład jak ci dwaj wnieśli także Vasco Núnez de Balboa, Diego de Almagro, Pedro de Valdivia, Pedro de Alvarado i wielu, wielu innych, dla których Hiszpania okazała się za ciasna – a przede wszystkim, zbyt mało zasobna w stosunku do ich ambicji. 

Podbój ten potrwał bardzo długo, wręcz całe stulecia. Ostatnie niezależne miasta Majów w Ameryce Środkowej, ukryte w górach i odgrodzone nieprzebytym lasem deszczowym, podbito na przykład dopiero z początkiem XVIII wieku, zaś plemiona Araukanów z Chile stawiały opór nie tylko Hiszpanom, ale nawet i ich następcom w niepodległym już Chile jeszcze pod koniec XIX w. Składały się nań liczne większe i drobniejsze ekspedycje, a także przeciągające się, trwające latami szarpane starcia, zwłaszcza z udziałem tych z Hiszpanów, którzy zdobyli już w Ameryce swoje ziemie lub namiestnictwo (te zresztą miały miejsce także między samymi konkwistadorami, którzy otwarcie prowadzili ze sobą wojny), ponawiane bunty miejscowej ludności oraz jej pacyfikacje.  

Hiszpańskie wyprawy zdobywcze nieomal zawsze podejmowane były z prywatnej inicjatywy awanturniczych hiszpańskich szlachciców i żołnierzy lub też ambitnych lokalnych notabli. Przekładając ówczesne realia na język dzisiejszy – być może można by nazwać amerykańskie zdobycze Hiszpanii efektem partnerstwa publiczno-prywatnego. Zainteresowani ochotnicy samodzielnie werbowali swoje oddziały spośród chętnych lub najemników i samodzielnie prowadzili działania. Jednocześnie ich zdobycze formalnie czynione były w imieniu króla Hiszpanii. W przypadku sukcesów często otrzymywali oni w ramach wynagrodzenia (prócz łupów, które sami znaleźli) tytuły gubernatorów zajętych terenów, a także nadania ziemskie. W zamian godzili się podporządkować władzy hiszpańskiego władcy i jego przedstawicieli, a także oddawać koronie jej część łupów.

Piąty grosz dla Jego Wysokości

Ten ostatni mechanizm, zwany „Quinto real” – królewską kwintą – wywodził się jeszcze z Wieków Średnich. Było to patrymonialna prerogatywa króla, któremu – jako feudalnemu seniorowi i suwerenowi wszystkich poddanych hiszpańskich – prawnie należało się 20 procent wszelkich zdobyczy, jakie ci by posiedli. „Quinto real” dotyczyła w istocie wszystkich bogactw, jakie mogli napotkać zdobywcy, a jakie legalnie pozostawały poza obowiązującym w Hiszpanii prawnym ustrojem własnościowym – co oznaczało, że były one „do wzięcia” dla tych, który byliby w stanie po nie sięgnąć. 

Prócz oczywistego i najbardziej cenionego złota i srebra były to także łupy rzeczowe i kosztowności. Ale także inne metale, ziarno, bydło, sól, a także prawa ziemskie, a nawet nieodkryte jeszcze zasoby – takie jak ryby na danym akwenie, drewno z określonych połaci lasu. Do dóbr tych wliczano także prawo do podatków i pracy ze strony podbijanej ludności indiańskiej. Po przybyciu do Nowego Świata królewska kwinta stała się podstawową i pierwotną instytucją prawną, na mocy której rzeka srebra, złota i kosztowności – która popłynęła z Andów i Meksyku na Półwysep Iberyjski w pierwszych dekadach XVI w. – płynęła z różną siłą przez następne dwa wieki, zaś jej reszty skapywały jeszcze przez jedno stulecie. 

Naturalnie, konkwistadorzy nie byli grupą społeczną szczególnie spolegliwą wobec jakichkolwiek ograniczeń podatkowych i prawnych. Ostatecznie nie po to płynęli w dosłownie rozumiane „nieznane”, by również tam zmagać się z tym brzemieniem. Co jednak ciekawe, akurat królewską kwintę wielu hiszpańskich poddanych zdawało się sumiennie płacić. Nawet jeśli płatność miała postać po prostu odkładania należności do osobnego kufra, zaś jej formalne „wniesienie” następowało, gdy podatnik powrócił do Hiszpanii czy choćby do jednej z siedzib administracji kolonialnej (co częstokroć nie następowało całymi latami, o ile w ogóle kiedykolwiek). 

Tę zaskakującą pośród grupy słynącej z odwagi, bezwzględności oraz nieprzesadnego przejmowania się losem bliźnich sumienność tłumaczyć można tym, że ci, którzy wnosili wyróżniające się kwoty, mogli wyróżnić się i zyskać przychylność dworu – co wiązało się szansami na objęcie gwarantujących ogromną władzę i bogactwo stanowisk w machinie zarządzającej amerykańskimi wicekrólestwami. Na odwrót, oskarżenia o zawłaszczanie dla siebie należnych królowi danin były stałym narzędziem wykorzystywanym przez rywalizujących ze sobą konkwistadorów i notabli. 

Wspomniana, często krwawa rywalizacja była zresztą zmorą hiszpańskich kolonii. W przeciągu pierwszych dekad XVI stulecia dominia hiszpańskie na obszarze obydwu Ameryk przypominały jakością panujących tam stosunków społecznych bliżej znane polskiemu odbiorcy Dzikie Pola. Były to tereny, gdzie wielu hiszpańskich zdobywców rządziło się w zdobytych przez siebie włościach w praktyce samodzielnie. Wiele indiańskich plemion, szczególnie tych izolowanych przez gęste lasy i góry, również żyło swoim życiem, Hiszpanów spotykając – jeśli już – tylko na polu bitwy. 

„Bóg jest w niebie, król w Hiszpanii, a ja tu”

Fakt nominalnego zwierzchnictwa Korony, choć uznawany, nie znaczył w codziennej praktyce wiele, skoro hiszpańscy władcy i ich ministrowie jeszcze długo w istocie nie wiedzieli dokładnie, dokąd sięga ich panowanie, zaś wiadomość z Madrytu, Escorialu czy Valladolid (czyli ówczesnych miejsc rezydowania dworu) docierała do Meksyku czy Limy miesiącami. Choć zatem panowanie monarchy nad swymi formalnymi posiadłościami w Ameryce jeszcze długo pozostało bardzo luźne, to obraz i sytuacja społeczno-polityczna w nich panująca zmieniła się nieco pod koniec tego wieku. W toku serii reform (oraz kampanii wojennych) Francisco Álvarez de Toledo, hrabia Oropesy i najwybitniejszy z wicekrólów Peru, zdołał stworzyć faktycznie funkcjonujące dominium kolonialne. 

Warto przy tym odnotować, że termin „kolonie” – jakkolwiek powszechnie używany – w odniesieniu do posiadłości hiszpańskich (portugalskich również) stosowany bywa nieco niepoprawnie. W przeciwieństwie bowiem do kolonii angielskich, francuskich czy holenderskich, tereny zdobyte przez konkwistadorów i obydwa wicekrólestwa na ich obszarach utworzone uznane zostały za formalną, integralną część składową Hiszpanii – podobnie jak Kastylia, Aragonia etc. Podobnie zatem jak w przypadku tych ostatnich, zarządzanymi przez monarchów za pośrednictwem Rady Aragonii, Rady Kastylii etc. terenami w Nowym Świecie kierowała... nie, nie Rada Ameryki. Rada Indii – tak bowiem, Indiami zachodnimi, Hiszpanie jeszcze długo określali kontynenty amerykańskie. 

Álvarez de Toledo w toku swych reform kierował się w związku z tym wyobrażeniem swoich stron rodzinnych, i naprawdę próbował przynajmniej w części stworzyć z terenów Ameryk drugą Hiszpanię. Bynajmniej nie zawsze miało to pozytywne skutki dla losów tych stron – biorąc jednak pod uwagę temat niniejszego tekstu, warte odnotowania jest to, co uczynił z punktu widzenia eksploatacji kruszców. System przez niego stworzony przetrwał bowiem niemal do rewolucji niepodległościowych w XIX w.

Posiadłości hiszpańskie podzielono na okręgi zwane „audiencjami” (audiencias) – nazwa pochodzi od określenia trybunału, któremu prócz obowiązków sądowych przydano także funkcje administracyjne, fiskalne, kontrolne oraz sferę lokalnego prawodawstwa. W ich ramach wprowadzono system „Encomiendy”, który w uproszczeniu można określić jako przeniesienie pańszczyźnianych stosunków znanych z Europy w realia indiańskiej ameryki. W jego ramach na autochtonów nałożono obowiązki podobne do chłopstwa, obowiązując ich do świadczenia pracy oraz (jakżeby inaczej) płacenia stosownych danin. W ramach pracy ludność skierowano właśnie do pracy w kopalniach szlachetnych metali, których przebogate złoża odnaleziono w Andach i na Wyżynie Meksykańskiej. 

Możliwość wyegzekwowania tychże powinności, prócz oczywistych narzędzi militarnych i niestrudzonych wypraw najezdniczych „w głąb i w dal”, wynikała przy tym z zakrojonego na ogromną skalę (tyle że rozłożonego na całe lata) programu przesiedleń ludności. Z wiosek rozrzuconych po najbardziej niedostępnych zakątkach gór Indianie byli przesiedlani do bardziej dostępnych, scentralizowanych miasteczek i osiedli zwanych redukcjami (reducción). Celem tego programu w żadnym wypadku nie było jedynie pozyskanie siły roboczej. 

De Toledo podjął zarazem kroki, aby Indian traktować jako poddanych – pańszczyźnianych, ale jednak. Nie zaś kategorię niewolnych pracowników przymusowych, w którym to charakterze spora część hiszpańskiej arystokracji ziemskiej w Ameryce jęła przez lata wykorzystywać ich w swoich dobrach ziemskich. To zresztą prowadziło do ostrych konfliktów o to, co dawni konkwistadorzy uważali za wywalczone przez siebie zdobycze. Przed nim kroki w tym kierunku próbował czynić także jeden z jego poprzedników – chronologicznie pierwszy wicekról Peru, Blasco Núñez Vela. Podejmował on starania (póki nie poległ w wyniku buntu), żeby wyegzekwować zapisy „Nowych Praw Indii”, promulgowanych przez cesarza i zarazem króla Hiszpanii, Karola V Habsburga. Edykt ów miał na celu poprawę sytuacji Indian, i wydany został przez monarchę w wyniku zabiegów (vel lobbingu) mnichów, w tym zwłaszcza pism dominikanina Bartoloméo de las Casas, który dokumentował obiektywnie nieciekawy los ludności indiańskiej w posiadłościach konkwistadorów. 

Błysk, co przyciąga wzrok nawet zza oceanu

Wszystko powyższe wydarzyło się i miało miejsce w wyniku odwagi, chciwości i bezwzględności śmiałków podążających za wizją dostatku, wręcz obfitości złota do zdobycia. Co więc – pokrótce napomknąwszy powyżej o okolicznościach, w jakich Nowy Świat stał się celem ekspansji i jacy ludzie tego dokonali – w kwestii samego złota?

Początkowe znaleziska, poczynione na Hispanioli (dziś Haiti), a potem i innych Antylach na Morzu Karaibskim, nie zachwycały. Złoża złota i owszem, były tam – jednak w dalece niewystarczającej ilości, która i tak bardzo szybko się wyczerpała (przy ich przymusowym wydobyciu wyniszczyła się też miejscowa populacja). Te zresztą niedostatki dokładały się do impulsów, które motywowały Hiszpanów, którzy zajęli już Kubę, by zapuszczali się dalej – na stały ląd Ameryki. 

Podbój interioru natomiast, pomimo że trwał całymi latami – zaś gdzieniegdzie dziesiątkami i setkami lat – przyniósł olbrzymią obfitość kruszcu. Nie w taki sposób, w jaki się spodziewano – pomimo bowiem licznych prób i wytrwałych poszukiwań nie znaleziono mitycznego miasta El Dorado, ukrytego gdzieś w głębi Andów. Nie znaleziono też takiej ilości złota, która mogłaby z rzeczonym El Dorado rywalizować. Pomimo tego, że to ono walnie pobudzało wyobraźnię konkwistadorów, zostało dość nieoczekiwanie zepchnięte na drugą pod względem swej wagi pozycję pośród bogactw Ameryki.

Kruszcem znacznie bardziej istotnym – biorąc pod uwagę swą obfitość i dostępność – okazało się srebro. To bowiem srebrzysty metal w większości finansował wydatki królewskiego skarbu oraz, przynajmniej do pewnego momentu, napędzał gospodarkę – ze wszystkimi tego pozytywnymi i negatywnymi następstwami. Srebra odkryto i wydobyto całe góry – i to po części dosłownie. Największą bowiem (choć oczywiście daleko nie jedyną) kopalnią srebra w Peru oraz głównym źródłem tego kruszcu była srebrna góra Potosi. Oceniano, że wnętrze tego masywu jest w bardzo dużej części tworzone właśnie przez ten metal. Odpowiednikami Potosi w Meksyku były kopalnie w Guanajuato i Zacatecas – które, choć ze srebrną górą nie równały się ani pod względem zasobności złóż, ani też sławy, dostarczały rud lepszej jakości.

Jeśli chodzi o same liczby dotyczące kosztownego urobku – rachunki Casa de Contratación de las Indias szacują, że w ciągu niecałych trzech wieków istnienia i pracy tej instytucji (1524-1790), w amerykańskich kopalniach pozyskać miano niecałe 200 ton metrycznych złota oraz sporo ponad 36 tysięcy ton metrycznych srebra. Casa de Contratación, czyli „Izba Handlu z Indiami”, była utworzoną przez Koronę instytucją celną przeznaczoną do poboru podatków od handlu z Nowym Światem oraz administrowania nim. 

Warto odnotować, że sami urzędnicy hiszpańscy nie mieli jednoznacznego pojęcia, ile tych kruszców pojawiło się naprawdę. Typowo bowiem, wraz z zastojem, a potem długotrwałym kryzysem gospodarczym i politycznym Hiszpanii w XVII, rósł stopień zbiurokratyzowania Izby, malała zaś jej wydolność. Dodając do tego fakt, że wiele z tych bogactw najpewniej nigdy nie zostało zadeklarowanych i opodatkowanych, jak również ten problem, że aparat administracyjny późniejszych władców z linii Habsburgów hiszpańskich był notorycznie przeżarty korupcją i nepotyzmem, ustalenie faktycznej wartości jest najpewniej bardzo trudne, o ile nie w ogóle niemożliwe. 

Z tego samego założenia zdawali się zresztą wychodzić w XVII oficjele. Urobek kruszcu szacowano bowiem nie na podstawie ilości zgłoszonych do opodatkowania królewską kwintą, lecz w zależności od ilości wyeksportowanej do Ameryki rtęci. Amalgamat tej substancji bowiem, pomimo jego toksyczności, był powszechnie używany w górnictwie, służąc do ekstrakcji srebra z rudy tego metalu. Ilość wykorzystanej w toku wydobycia rtęci (a w konsekwencji – szacunkowy wymiar urobku srebra) można było o tyle łatwo obrachować, że hiszpańska Korona miała monopol na jej dostawy. 

W jedną stronę wypływał zatem z portu w Sewilli produkowany w mieście Almanda amalgamat rtęci, kierując się w stronę Ameryki. Wracał zaś stamtąd, co roku gorączkowo wypatrywany, efekt zastosowania tejże rtęci – piękne, oczyszczone srebra, złoto i okazjonalnie kamienie szlachetne.

Jak długo taki cykl mógł trwać? Historia pokazała, że w istocie długo. Im dłużej jednak trwał, tym bardziej prawa ekonomii dawały o sobie znać. Nakreśliwszy okoliczności tego, skąd i w jakich warunkach brały się słynne bogactwa Nowego Świata, w kolejnej części warto będzie pochylić się nad tym, jak je do Europy dostarczano, jak (i przed kim) chroniono oraz w jaki sposób je tam wykorzystano.

Komentarze

Zaloguj się lub zarejestruj aby komentować