Szlak 1849 roku, czyli o gorączce złota w Kalifornii
Truizmem jest stwierdzenie, że złoto towarzyszyło niemal wszystkim wydarzeniom i procesom historycznym, od starożytności aż po wypadki niemal współczesne. Nic dziwnego, trudno bowiem znaleźć w dziejach wypadki, których składnikiem i siłą napędową nie byłyby pieniądze – od niepamiętnych czasów bite z królewskiego metalu.
Czy chodziło o żołd dla wojowników, którzy rozstrzygali o losach antycznych i średniowiecznych królestw, czy o wyprawy kolonizacyjne zmierzające do nowych dominiów za morzami, czy też o polityczne zmagania dotyczące ideologii stojących u źródeł legitymizacji organizmów państwowych – ich wspólnym mianownikiem zawsze były złote monety, lśniące gdzieś w tle, których przepływy kierowały postępowaniem niezliczonych postaci i zbiorowości. Tak, oczywiście, prócz nich były też skrypty dłużne, listy zastawne czy, w nowszych czasach, banknoty. Jednak do całkiem niedawna za nimi również stały gramy, uncje i kilogramy kruszcu.
Pośród wydarzeń historycznych były jednak też takie, w przypadku których złoto nie stanowiło tła, lecz pierwszoplanowego „bohatera”. Jednym z najsławniejszych z tychże stał się dziejowy fenomen, który złoto ma w swojej nazwie – a którego przebieg w dużej mierze ukształtował XIX-wieczną (i w dalekiej konsekwencji także dzisiejszą) historię Ameryki. Mowa o Gorączce Złota w Kalifornii.
The Land of the Free
Pierwsze złote samorodki mieszkańcy Kalifornii poczęli znajdować około 1842 roku w strumykach gór Sierra Nevada. Z początku – bez rozgłosu. Bardzo możliwe, że jeszcze długo przed nimi na dzikie złoża złota natykała się miejscowa ludność indiańska. Jednak jeśli tak było w istocie, to informacje o tym przez całe stulecia nie docierały do nikogo ze świata zewnątrz. W tym także do nikogo, kto mógłby chcieć je opodatkować – jak na przykład gubernator Korony Hiszpańskiej, w teorii władającej tym zakątkiem świata.
Tereny te, pierwotnie zwane Alta California, przyłączone zostały do niej przez konkwistadorów. Podbiwszy Imperium Azteków, kolejne ich wyprawy parły w głąb nieodkrytych jeszcze ziem na zachód i północ. W końcu dotarli oni i wbili hiszpańskie flagi nad wybrzeżem Pacyfiku. Przez dłuższy czas zresztą do tego właśnie – do wbicia flag oraz wybudowania kilku pomniejszych fortów i misji – hiszpańskie panowanie się ograniczało. Względnie zwarte i liczne osadnictwo hiszpańskie odnotowuje się tam dopiero od 1769 roku. Już pół wieku później, bo w 1822 r., Alta California z peryferyjnej prowincji wicekrólestwa Nowej Hiszpanii stała się podobnie peryferyjną częścią niepodległego Meksyku, najpierw w postaci krótkotrwałego cesarstwa, a potem republiki.
Dla terenów dzisiejszej Kalifornii, Nevady, Oregonu, Utah czy Teksasu wszystko to nie miało jednak większego znaczenia. Od samych początków europejskiej obecności w Ameryce i przez cały okres rządów kolonialnych ziemie te nieodmiennie stanowiły typowe pogranicze – dzikie, niecywilizowane, w większości prawie niezasiedlone oraz rzadko kiedy darzone jakimkolwiek zainteresowaniem przez wicekrólów, gubernatorów czy prezydentów urzędujących w Meksyku.
Ale to wszystko miało się szybko i gwałtownie zmienić. Już cztery lata po odkryciu pierwszego cennego samorodka ten dotąd senny zakątek świata przeżył tektoniczny wstrząs polityczny. Wojna amerykańsko-meksykańska w latach 1846-48 przyniosła bowiem spektakularną klęskę ówczesnego, zdawałoby się, lokalnego mocarstwa, Meksyku, i przyłączenie wszystkich tych terenów do USA. Wszystkich – z wyjątkiem Teksasu, który w wyniku oddolnego buntu amerykańskich osadników przeciw Meksykowi wywalczył swoją niezależność już w 1836, zaś do Unii przystąpił dobrowolnie i jako niepodległa republika w 1845 r.
Ta dobrowolność i oddolna inicjatywa była zresztą charakterystycznym elementem amerykańskiej ekspansji kontynentalnej w toku XIX stulecia. Cały splot wydarzeń, który doprowadził do takiego właśnie, długofalowego (jak się miało okazać) rozstrzygnięcia politycznego był w dużej mierze wynikiem właśnie oddolnych procesów. Stany Zjednoczone jako państwo nie prowadziły wówczas jasno wytyczonej polityki podbojów, zaplanowanej z premedytacją przez polityków w Waszyngtonie. Nie korespondowałoby to zresztą zarówno z możliwościami rządu federalnego, podówczas istotnie ograniczonego w swoim rozmiarze i kompetencjach, jak i z mentalnością ówczesnych mieszkańców USA, którzy pojęcie The Land of the Free rozumieli wtedy najzupełniej dosłownie.
Nie to, że wspomniani politycy – erudyci i dżentelmeni – by tego nie chcieli. Wprost przeciwnie, kreślili oni po mapach kontynentu amerykańskiego ambitne i dalekosiężne wizje potęgi. W praktyce jednak o faktycznym kształcie tych wizji decydowali nie oni, lecz tysiące wozów prących na zachód w poszukiwaniu domu i własnej ziemi. Albo złota, które stało się bohaterem poniższych wypadków. Dlatego też wielokroć dochodziło do sytuacji, w której to oddolna, a czasem nawet spontaniczna aktywność Amerykanów wymuszała działania XIX-wiecznego Waszyngtonu. I tak też było w przypadku wojny amerykańsko-meksykańskiej, która okazała się preludium do wydarzeń, które mitem założycielskim Kalifornii uczyniły starania poszukiwaczy złotego kruszcu.
Złoto, dobrzy ludzie, złoto!
W ślad za amerykańskim zwycięstwem i traktatem pokojowym w Guadelupe Hidalgo, na całym tym obszarze, aż do wybrzeża Pacyfiku, poczęło raptownie przybywać anglojęzycznych (z reguły) kolonistów, dołączających do już tam obecnych. Z rzeszy pionierów poszukujących nowego domu zachowały się nazwiska Johna Suttera i Jamesa W. Marshalla. Ten pierwszy był wywodzącym się ze Szwajcarii posiadaczem ziemskim, który osiadł w Kalifornii jeszcze za rządów meksykańskich. Planował stworzyć tam dostatnią kolonię rolniczą, jednak bieg wypadków nie po raz pierwszy udowodnił, że plany rzadko kiedy przeżywają kontakt z praktyką.
Drugi z wspomnianych był natomiast jego pracownikiem. Przypisuje mu się znalezienie kruszcu, który puścił w ruch lawinę. 24 lutego 1848 roku, pracując w należącym do Suttera młynie wodnym, Marshall natknął się na grudki złocistego metalu. O fakcie tym (z perspektywy historii – chyląc czoła przed jego uczciwością) poinformował chlebodawcę. Co ciekawe, ten wcale nie był zachwycony znaleziskiem. Bardzo realistycznie przewidział bowiem, co stanie się, gdy informacja o złocie leżącym luzem w kalifornijskich rzekach rozejdzie się po XIX-wiecznej Ameryce. Z tego powodu usiłował zachować ten fakt w tajemnicy i nawet wymógł stosowną przysięgę od pracowników. Czego jednak nie wyjawili oni, to „wychlapali” inni.
Pragnąc bowiem nie dopuścić do szału poszukiwań na ziemiach – które oczyma wyobraźni widział jako harmonijne utrzymywane pola uprawne i pastwiska – Sutter musiał zarejestrować prawa do wydobycia; w innym przypadku mógłby to zrobić ktokolwiek inny. Niestety (dla niego), ani kapitan Charles Bennett, którego wysłał jako umyślnego celem dopełnienia formalności, ani też pułkownik Richard Mason, podówczas gubernator wojskowy Kalifornii, nie okazali się być dyskretni – a wprost przeciwnie. I poszło...
W marcu 1848 r. po ulicach sennego do niedawna San Francisco powszechnie krążyły już pogłoski o złocie. Duży udział miał w tym niejaki Samuel Brannan, wydawca pierwszej lokalnej gazety, „California Star” i zarazem kupiec. Wyczuwając nomen omen złotą okazję do interesu – otworzył bowiem sklep z wyposażeniem dla poszukiwaczy – chodził po mieście, krzycząc o złocie i pokazując fiolkę złotego piasku. I nie pozostawał bez posłuchu.
Do lata tego roku wieści dotarły na wschodnie wybrzeże, przedrukowane przez nowojorskie gazety. Złoto jako temat rozmów i spekulacji niosło się lotem błyskawicy po ogromnym kraju. Wreszcie 5. grudnia tego roku James Polk, ówczesny prezydent USA, w swoim ostatnim, wygłoszonym niedługo przed śmiercią orędziu State of Union, przekazał obydwu izbom Kongresu, że w Kalifornii odnaleziono przebogate złoża kruszcu, które leży w górskich potokach i czeka na swoich znalazców. Złoty dżinn został definitywnie wypuszczony z butelki i nie było sposobu, by zagnać go tam z powrotem.
„Za siedmioma górami...”
Kolejny, 1849 rok stał się w związku z tym świadkiem pospolitego ruszenia chętnych, by odmienić swój los. Wyprzedzając fakty – niektórym, dość nielicznym, miało się to zresztą faktycznie udać. Inni nie znaleźli w Kalifornii wymarzonych fortun, ale jakoś sobie radzili i już zostawali w nowym miejscu – gdzie klimat był łagodny, a ziemi pod dostatkiem. Jeszcze inni, bardzo liczni, ginęli po drodze, umierali z chorób, w wypadkach, starciach, sporach i zbrodniach. Wszystko to jawiło się zresztą ówczesnym ludziom jako bardzo realna alternatywa – wyprawa do Kalifornii po złoto była bowiem prawdziwie drogą w nieznane. Bynajmniej nie odstraszyło to jednak tysięcy ludzi, którzy rzucili się do drogi i tłumnie zapełnili szlak 1849 roku na Zachód. Od tej daty rzeczonych poszukiwaczy złota zwykło się nazywać Forty Niners.
Opisanie tych wydarzeń – ot, „ruszyli w drogę” – wydaje się nader proste. Słowo pisane w żadnym wypadku nie oddaje jednak skali tej monumentalnej, karkołomnej trudności, jaką było dotarcie nad Pacyfik. Na zachodnie wybrzeże Ameryki istniały wówczas dwa sposoby podróży. Pierwszy, kosztowny i trwający całymi miesiącami (ok. 200 dni), wiódł drogą morską dookoła obydwu Ameryk. Była to jednak ta prostsza, sporo bezpieczniejsza i wprost nieporównanie wygodniejsza droga.
Co prawda w kilka lat później – w 1855 roku – ukończono linię kolejową w Panamie, łączącą obydwa wybrzeża. Umożliwiło to skrócenie drogi poprzez rejs do tego kraju przez Morze Karaibskie i przesiadkę na statek na Pacyfiku, a w konsekwencji dotarcie do Kalifornii lub z powrotem w 40 dni. Jak na owe czasy – tempo wprost błyskawiczne. Dla uczestników apogeum kalifornijskiej Gorączki Złota pojawiło się ono jednak zbyt późno (pomijając fakt, że daleko nie każdy mógł sobie na morską podróż pozwolić). Same statki zresztą też nie zawsze docierały, a tym bardziej – nie zawsze wracały. Właśnie w czasie Gorączki Złota kalifornijskie porty, podówczas dość niewielkie, zapełniły się statkami, których załogi porzuciły je, pędząc w poszukiwaniu złota na ląd.
Druga droga wiodła oczywiście lądem – na przełaj kontynentu amerykańskiego, poprzez szlaki California- lub Oregon Trail (w południowym Oregonie też znajdowano bowiem grudki kruszcu). Znów, brzmi to względnie niewinnie. Ale oznaczało wielomiesięczne przedzieranie się przez ogromne, niezmapowane, porośnięte dziką roślinnością i niemal niezamieszkałe bezdroża, pozbawione mostów rzeki, co najmniej dwa masywne, strome pasma górskie – Góry Skaliste oraz Kaskady/Sierra Nevada – oraz jedną z najgorętszych na świecie pustynię.
Podróż taka trwała od czterech do sześciu miesięcy. To wszystko na piechotę, konno lub na wozie – najczęściej jednak wozy, obciążone ładunkiem, i tak poruszały się w tempie pieszego. W jej trakcie dodatkowych wrażeń podróżnym zapewniała także dzika i często agresywna fauna, nie zawsze zdatna do spożycia woda, rozległe tereny w ogóle jej pozbawione, zjawiska naturalne (tornada, lawiny, powodzie) i bynajmniej nie tylko okazjonalne ataki Indian. Dopiero w 1869 roku, już po wygaśnięciu szału złota, ukończono transkontynentalną, łączącą obydwa brzegi Ameryki linię kolejową, która skróciła półroczną trasę do raptem około tygodnia podróży, w dodatku wolnej od większości wspomnianych zmór wędrówki.
Złoty biznes
Na drogę wszystko trzeba było wziąć ze sobą – zaczynając od żywności, przez wszelkie wyposażenie, narzędzia górnicze, broń, odzież, a czasami nawet wysezonowane drewno na budulec. Tak, towary te w teorii można było także kupić w Kalifornii – płacąc jednak ceny wywołujące łzawienie oczu, ból w klatce piersiowej oraz przekleństwa pod adresem przodków sprzedawcy. Nic dziwnego zresztą, wszystko to bowiem musiało albo przebyć podobną drogę na wozie, albo też dotrzeć nam na pokładzie statku płynącego dookoła Ameryk.
Stąd też tyleż prozaicznym, co naturalnym był fakt, że Gorączka Złota w znacznej części odbywała się na kredyt. Również akonto przyszłych złotych znalezisk. Taki też był początek całej branży usług finansowych w Kalifornii – dla bankierów ściągających do San Francisco Gorączka obrodziła złotem znacznie bardziej niż dla wyruszających nad górskie strumienie poszukiwaczy.
Życie tych ostatnich, po pełnej zagrożeń podróży, nie było zresztą lekkie także i na miejscu. Musieli oni przeżyć, znaleźć pożywienie i schronienie na terenach w dużej mierze dzikich i niezasiedlonych. Bezładne obozy i byle jak zbudowane (bo w założeniu tylko tymczasowe) miasteczka, którymi obrodziły niedawne odludzia na podgórzu pasma Sierra Nevada nie stanowiły zdrowego ani spokojnego miejsca do życia. Poziom sanitarny, ujmując łagodnie, nie był największą troską mieszkańców, co wraz z kiepskim zaopatrzeniem prowadziło do szerzenia się chorób. Z kolei rtęć, niekiedy używana w toku poszukiwań złota w rzekach, wiodła do zatruć – zarówno górników, jak i samych strumieni.
Poszukiwacze złota nie byli także nadmiernie pokojową grupą. W znacznej mierze były to niespokojne duchy, awanturnicy lub ludzie, których żądza złota przygnała aż z drugiego końca kontynentu. Ta zresztą w mniejszym lub większym stopniu (ale częściej większym) towarzyszyła im wszystkim, co w połączeniu z relatywną izolacją i obyczajami charakterystycznymi dla pogranicza i społeczności pionierskiej czyniło z ówczesnej Kalifornii raczej niebezpieczne miejsce. Prawo siły – pod wpływem westernów dość powszechnie, acz nie do końca prawidłowo kojarzone z terenami dzikich połaci głębokiego interioru XIX-wiecznej Ameryki – było powszechnym standardem początków kalifornijskiego osadnictwa. Zaś rozstrzygane za pomocą broni (nie tylko rewolwerów – te wówczas były jeszcze niemal luksusem) sporów o złotonośne działki czy prawa do wydobycia zdarzało się na porządku dziennym.
Mimo wszystkich tych problemów i licznych ofiar, setki tysięcy poszukiwaczy złota tchnęły w te tereny życie oraz – niezależnie od całego bogactwa kulturowego tamtejszych społeczności indiańskich – nowy impuls cywilizacyjny. Szybko obrosły one pastwiskami i polami uprawnymi – które pierwotnie oczyma wyobraźni widział tam Sutter – gdy popyt na żywność pchnął licznych do nabywania gruntów i zakładania farm. Również zapotrzebowanie na narzędzia, ogromnym kosztem sprowadzane z Europy lub wschodniego wybrzeża, sprawiło, że szybko otworzyły się rynkowe możliwości dla rzemieślników i producentów pragnących je wytwarzać na miejscu. Podobnie w przypadku odzieży (z Gorączką Złota związane są np. oryginalne jeansy, stworzone jako tani i wytrzymały ubiór roboczy dla kowbojów oraz właśnie poszukiwaczy), w ogromnych ilościach konsumowanego alkoholu i licznych innych towarów. Złoto było po prostu dobre dla biznesu.
W ślad za tym przyszedł boom budowlany, konstrukcja kolejnych portów, szkół, kościołów, urzędów czy całej sieci kolei – o prywatnych domach czy sklepach (wówczas często budowanych samodzielnie) nie wspominając. W 1854 roku w San Francisco otworzono także mennicę, wybijająca z odnalezionego kruszcu złote dolary.
W ciągu pięciu lat do Kalifornii, uprzednio zamieszkałej przez maksimum kilkanaście tysięcy osób, napłynęło ponad 300 tys. poszukiwaczy. Wielu z nich niedługo potem wyjechało, ze złotem lub (niestety częściej) bez. Ale większość pozostała, tworząc podwaliny pod przyszłą dynamiczną gospodarkę. Zaś politycznie – pod nowy stan, który w związku ze skokowym wzrostem liczby ludności zmienił swój status z tymczasowo administrowanego terytorium na pełnoprawnego członka Unii, przyjętego do niej raptem jedną wiosnę później, w 1850 roku.
Ile złota zostało w nazwie?
Do dziś oficjalny przydomek Kalifornii to Złoty Stan. Miano to nadali jej oczywiście Forty Niners, i oczywiście w związku z kruszcem, choć dziś – szczególnie pośród „nienachalnie zainteresowanych historią” – kojarzy się ono bardziej ze śródziemnomorskim klimatem oraz barwnymi, pełnymi wzgórz krajobrazami. Lub też, w zależności od gustu i opinii, medialnym blichtrem Hollywoodu.
Złoto zresztą okazało się bynajmniej niejedynym tamtejszym bogactwem. Początek XX stulecia zaznaczył się z kolei szałem czarnego złota. W toku runu, która przypominał nieco oryginalną Gorączkę Złota, gwałtownie rozwinął się tam przemysł naftowy. Obecnie gospodarka Kalifornii uchodzi za największą spośród wszystkich stanów USA – mimo że obecnie akurat nie przeżywa ona najlepszego okresu w swojej ekonomii, a nawet przeciwnie.
Ani jednak to, ani inne ważkie gospodarczo, cywilizacyjnie czy dziejowo osiągnięcia nie mogły się równać z doniosłością, jaką okazała się mieć w istocie nie tak wielka ilość złota (ocenia się, że w ciągu 5 lat wydobyto tam ok. 370 ton kruszcu). Która, jak się okazało, zdołała w 1849 roku samodzielnie ściągnąć na wybrzeże Pacyfiku setki tysięcy ludzi i zmienić dotychczas wielowiekowe senne pogranicze w epicentrum tyleż chaotycznego, co dynamicznego rozwoju.